Islandia słynie z piękna tamtejszej przyrody. Reżyser Runar Runarsson przypomina nam jednak, że żyją tam również ludzie opowiadając historię Ariego…
który przeprowadza się od matki mieszkającej w Rejkiawiku do ojca rezydującego na zachodnich fiordach, miejscu które krajobrazowo znajduje się gdzieś pomiędzy postapokaliptycznym pustkowiem a zielenią łąk. Szesnastolatkowi przychodzi mierzyć się z trudami dojrzewania w niesprzyjającym środowisku – ojciec jest alkoholikiem, chłopak ma problemy w kontaktach z rówieśnikami.
Fabularnie na wyróżnienie zasługuje wątek miłosny, potraktowany w filmie z powagą odpowiednią dla emocji targających bohaterami. Relację Ariego i Lary charakteryzuje duża dynamika właściwa rzeczywistym nastoletnim związkom. Reżyser postanowił w filmie umieścić naturalistyczne sceny seksu. Zarówno inicjacja chłopaka jak i końcowa scena to doświadczenie szokujące i… nie jestem przekonany czy we „Wróblach” potrzebne.
Zarzucić można również filmowi wyraźny jego podział. W pierwszej połowie oglądamy potyczki Ariego z ojcem i trudne próby zaaklimatyzowania się w nowym miejscu. W pewnym momencie jednak, ni z tego ni z owego przechodzimy do wspomnianego wątku romantycznego i obserwujemy go do końca filmu, do relacji z ojcem właściwie nie wracając.
Nie da się uciec od wrażenia, że to wszystko już kiedyś było. Powstały już dziesiątki filmów na temat dorastających nastolatków (choćby „Z podniesionym czołem” czy „Intruz”) a i motyw ojca alkoholika to nic nowego. I choć reżyser wieloma sposobami próbuje uciec od tej standardowości, to nigdy tak naprawdę mu się to nie udaje, choć podrygi przyznaję znaczne i właściwie przyjemne.
Banałem jest napisanie, że w islandzkim filmie imponują zdjęcia, a właściwie w nim występujące plenery, ale… tak rzeczywiście jest. Bezustannie przypomina o sobie pustka z jaką na co dzień mają do czynienia bohaterowie filmu. Krajobraz miejscami przypomina żwirową pustynię, przeważnie jednak na myśl przywodzi wulkaniczne zbocza (jeśli ktoś uważał na lekcjach geografii, to z pewnością go to nie dziwi). Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że reżyser zaserwował widzom autorską wizję kolonizacji Księżyca. Budynki na Księżycu natomiast, zarówno mieszkalne jak i gospodarcze, wydają się reprezentować klasyczną drewnianą architekturę skandynawską.
I osadzenie tej skądinąd również banalnej historii w tak dziwnym środowisku skutkuje… do pewnego stopnia odbanalizowaniem. Standardowa fabuła wrzucona w tak dziwne środowisko nabiera powagi, jakby doniosłości, wynosząc odczuwanie ponad młodość górną i durną. A przy tym pocztówkowe landszafciki nabierają realnego charakteru obcując z ludzkimi problemami.
Warta wspomnienia jest również muzyka. Potęguje wrażenie dziwności i niedostępności już i tak wyraźne dzięki oglądanym krajobrazom.
„Wróble” to film nie wywołujący większych emocji jeśli chodzi o perypetie bohaterów. Bez wątpienia jednak można go polecić zarówno koneserom natury jak i ludziom w filmach szukających pewnego rodzaju doświadczenia. Reżyser w naprawdę zręczny sposób tworzy pewien mikroklimat, atmosferę w której funkcjonują postaci, ale do której również płynnie wciągany jest widz.